Mam duży i nieskrywany sentyment do produkcji filmowych z początku lat 90 tych. Niemniej myślę, że istnieją lepsze filmy (także thrillery) z tego pięknego okresu. "Pacific Heights" bez dwóch zdań to dzieło interesujące i godne polecenia. Jedynym (choć znaczącym) aspektem mogącym przemawiać mało korzystnie na poczet tego filmu jest fakt, że zasadniczo brakuje w nim elementu zaskoczenia który niezwykle cenię w thrillerach. No wziął się chłop wprowadził i nie chce opuścić chałupy, to wiemy od początku filmu i w zasadzie niczego zaskakującego już do końca trwania produkcji się nie dowiadujemy - ale i tak można obejrzeć.
Ode mnie też byłaby siódemka, ale ostatnie 30 minut zdecydowanie popsuło ten film. Tak więc naciągana szóstka, bo jednak udało mu się zatrzymać mnie przed telewizorem.
Sama historia jest całkiem ciekawa. Końcówka faktycznie mocno przewidywalna. Jeśli ktoś widział np Fatalne zauroczenie, od razu może się domyślić, co się za chwilę stanie. Jest w tym dużo nielogiczności i klisz z innych filmów. (Spojlery)
Oczywiście głowni bohaterowie sami robią remont, zwłaszcza babka (oczywiście w wizytowym ubranku). Sami sobie ze wszystkim radzą i doprowadzają dom do super stanu. Ktokolwiek miał w domu remonty, będzie przy tych scenach pękał ze śmiechu.
Ponieważ mieszkamy w San Francisco, oczywiście na sąsiednim domu musi wisieć tęczowa flaga, główni bohaterowie cieszą się, ze są stanu wolnego a Patty planuje usunąć ciążę.
Czarny charakter rzecz jasna trzyma na wierzchu dowody wszystkich swoich przestępstw. Wystarczy pięć minut w jego pokoju by natknąć się na elegancko uporządkowany album, w którym wszystko jest pięknie poukładane.
Nawet bezpański kot nie przypomina dachowca, jest perfekcyjnie zadbanym białym persem bez ani jednej plamki na futrze.
No i na koniec te rury - z dwie minuty czekamy, aż ktoś na nich się rozj... . (koniec spojlerów)
To takie moje narzekania cynika. Ale przede wszystkim, niestety, film rozwala obsada. Jedynym porządnym aktorem jest tutaj Keaton, któremu należałaby się i dziewiątka. Znakomicie potrafi człowieka doprowadzić do szału. Niestety, reszta nie dorasta mu do pięt.
Matthew Modine jest jak z drewna, nijaki, przeźroczysty. Generalnie jego Drake to postać bez "jaj" i zamiast Drake powinien się nazywać Pinokio.
Melanie Griffith - cóż, nigdy nie byłam miłośniczką jej... ekhm, stylu gry. W Simpsonach kiedyś pokazano, jak Griffith robi audio-deskrypcję do wystawy i co chwila powtarza tylko swoim głosikiem zakatarzonej pięciolatki "This room is nice". Tym razem jest mniej więcej tak samo.